Wychował się na szczecińskim Golęcinie – „w krainie, gdzie obcy ginie”. To tam kształtował się jego charakter, który pozwolił mu spełnić marzenie o debiucie w I zespole. W barwach Akademii Pogoni przeszedł przez wszystkie szczeble rozwoju i – choć niektórzy wieścili rychły koniec jego piłkarskiej przygody – dziś strzela bramki na poziomie ekstraklasy. – Nie zawsze wszystko idzie po Twojej myśli. Wtedy trzeba zacisnąć zęby i robić swoje. Na pewno jestem dowodem, że ciężka praca popłaca – mówi wychowanek Dumy Pomorza, Kacper Smoliński.
Stare kamienice z czerwonej cegły, piaskowe boisko i bramki zrobione z trzepaków – w takim otoczeniu Kacper Smoliński stawiał swoje pierwsze piłkarskie kroki. Dziś wokół powstają eleganckie osiedla, a plac pokryty chaszczami zastąpił nowoczesny orlik. Blisko dwie dekady temu słowo „Golęcino” u wielu wywoływało jednak gęsią skórkę. – Wszyscy mówią, że nie jest to ciekawa dzielnica, ale ja bardzo wiele jej zawdzięczam. Tam się wychowałem i choć czasami nie było łatwo, to przeszedłem przez to. Na mnie klimat Golęcina nie robi wrażenia, nie czuję strachu – opowiada Smoliński. – W dzieciństwie dużo grałem w piłkę ze starszym bratem i jego kolegami. Chłopacy ogarnęli kosiarkę, skosili chaszcze i na tym placu kopaliśmy. Nie były to idealne warunki, ale nie przeszkadzało nam to, by przesiadywać tam całe dnie – dodaje.
Na treningi do Pogoni trafił przypadkiem – dzięki zapisom w jednym ze szczecińskich centrów handlowych. Pierwsze zajęcia odbywały się na koronie stadionu, gdzie dziś powstaje Centrum Szkolenia Dzieci i Młodzieży. Podobnie jak infrastruktura, również jakość szkolenia mocno odbiegała wówczas od dzisiejszych standardów. – Braliśmy znaczniki i kopaliśmy. Więcej w tym było chyba czystej zabawy niż profesjonalnego treningu. W porównaniu z tym co jest teraz – absolutna przepaść – wspomina.
Z czasem zabawa z piłką przerodziła się jednak w systematyczną pracę. Młody Smoliński trafił pod skrzydła trenera Leszka Pokładowskiego, ale dzięki dobrej postawie i dużym umiejętnościom regularnie pojawiał się także na zajęciach rocznika 2000, prowadzonego wówczas przez trenera Tylutkiego. Pierwsze poważne sukcesy święcił jednak pod wodzą trenera Marcina Łazowskiego. – Kacper był chłopcem późno dojrzewającym, ale absolutnie wiodącym. Przez wiele lat pełnił rolę kapitana, był jednym z liderów. Strzelił dwie bramki w finałach NIKE Cup, został też wybrany najlepszym zawodnikiem turnieju. Pamiętam nawet, że był szykowany do kadry U15 – opowiada obecny trener-koordynator.
Wraz z pierwszymi sukcesami pojawiły się jednak również niepowodzenia i chwilę zwątpienia. Po dobrych występach w NIKE Cup wychowanek Dumy Pomorza nabawił się bowiem poważnej kontuzji, która na kilka miesięcy wykluczyła go z treningów. Gdy wrócił na boisko, rzeczywistość okazała się brutalna – po latach bycia na świeczniku nagle musiał pogodzić się z rolą rezerwowego. – To był trudny moment. Wszyscy trenowali, rozwijali się, rośli, a ja nie dość, że stałem w miejscu piłkarsko, to jeszcze zacząłem odstawać od kolegów fizycznie – wspomina Smoliński. – Trenerzy Łazowski i Jasiński bardzo mi wtedy pomogli. Dużo ze mną rozmawiali, uczyli cierpliwości. Mówili, że muszę ciężko pracować, bo w końcu urosnę i mój czas przyjdzie. I tak też się stało. Dzisiaj moje warunki fizyczne wciąż nie są imponujące, ale nie przejmuję się tym, bo wiem, że z czasem nabiorę masy mięśniowej – dodaje.
W grupach juniorskich rola Smolińskiego stała się jeszcze bardziej marginalna. Gdy drużynę przejął trener Andrzej Tychowski, młody pomocnik całkowicie wypadł ze składu i mecze ligowe zaczął oglądać głównie z perspektywy ławki rezerwowych. – Trenerowi nie podobało się, że długo trzymam piłkę, że gram za wolno. Wcześniej miałem taki zmysł, żeby po przyjęciu minąć rywala, zagrać jakieś fajne, prostopadłe podanie. U trenera Tychowskiego to się u mnie zatrzymało. Zawsze musiałem grać na jeden, dwa kontakty, nie mogłem zrobić z piłką tego, co chciałem. Czułem się sterowany, bałem się wziąć ciężar gry na siebie. W młodym wieku krzyk trenera czy krytyka w szatni mocno wpływa na psychikę – opowiada. – Z dzisiejszej perspektywy mogę jednak stwierdzić, że w niektórych aspektach trener Tychowski miał rację i w jakimś procencie pomógł mi w rozwoju. Na pewno była to świetna nauka, że w piłce nie zawsze wszystko idzie po Twojej myśli. Wtedy trzeba zacisnąć zęby i robić swoje. Teraz, jeśli pojawi się przede mną trudniejszy moment, będę na to przygotowany – dodaje.
Po blisko dwóch latach ciężkiej pracy Smoliński otrzymał ostatecznie od trenera Tychowskiego swoją szansę. I wykorzystał ją znakomicie. Młody pomocnik był jednym z filarów drużyny, która triumfowała w rozgrywkach Centralnej Ligi Juniorów U17, a następnie – po meczach z Koroną Kielce i Jagiellonią Białystok – sięgnęła po wicemistrzostwo Polski. – To była fajna przygoda. Pamiętam całą tę otoczkę – wyjazd do Kielc, nocleg w hotelu, doping kibiców. A potem w finale kamery, wywiady, transmisja meczu w telewizji. To był przedsmak profesjonalnej piłki – wspomina. – Medal za wicemistrzostwo Polski wciąż wisi u mnie na ścianie. To chyba jedyny, które swoje waży i jest tak fajnie ozdobiony. Chociaż to tylko srebro, to dla mnie jest bardzo cenny. Mam nadzieję, że w niedalekiej przyszłości dołączy do niego kolejny – tym razem z rozgrywek ekstraklasy – dodaje.
Prawdziwy wiatr w żagle Kacper Smoliński złapał jednak dopiero w drużynie juniorów starszych, gdy trafił pod opiekę trenera Łęczyńskiego. Doświadczony szkoleniowiec szybko odkrył drzemiący w nim potencjał i nie dość, że zaczynał od niego ustalanie składu, to jeszcze powierzył mu rolę kapitana. Efekt? Znakomite spotkania na poziomie Centralnej Ligi Juniorów U18 i powołanie do reprezentacji Polski. – Głowa odgrywa ogromną rolę. Czułem zaufanie trenera Łęczyńskiego, grałem regularnie po 90 minut, nosiłem kapitańską opaskę, jeździłem na kadrę. To było bardzo dobre pół roku, które zbudowało moją pewność siebie. A na boisku to absolutnie kluczowa sprawa – tłumaczy.
Na poziomie zespołu juniorów starszych Smoliński zyskał nie tylko siłę mentalną, ale również motoryczną. Już podczas przedsezonowych testów okazało się, że pod względem wytrzymałości młody pomocnik nie ma sobie równych. Gdy w trakcie meczów CLJ U18 system POLAR wskazywał trzynaście przebiegniętych kilometrów, trenerzy przecierali oczy ze zdumienia. – Może to zabrzmi banalnie, ale na boisku zawsze trzeba dawać z siebie wszystko. Nie można przejść obok meczu, grać na pół gwizdka. Taki mam charakter, tak zostałem wychowany – opowiada. – Duży wpływ na moje możliwości motoryczne miały treningi w Akademii. Pracowaliśmy dwa razy dziennie na bardzo wysokiej intensywności. Efekt był taki, że rywale często nie wytrzymywali naszego tempa. W 80. minucie myśleli już o zejściu do szatni, a my włączaliśmy wyższy bieg. Pamiętam mecz z Legią w CLJ U18, kiedy ich szkoleniowiec podszedł do trenera Łęczyńskiego zapytać jak to jest możliwe, że my w 90 minucie nadal biegamy tak, jakbyśmy dopiero wyszli na boisko. To było fajne uczucie – dodaje.
Dzięki dobrym występom w drużynie juniorów starszych Kacper Smoliński szybko trafił na poziom seniorski i zaczął treningi pod wodzą trenera Crettiego w drugim zespole. Po kilku trzecioligowych spotkaniach młody pomocnik znalazł się również w orbicie zainteresowań I zespołu. Już na początku 2019 roku wychowanek Dumy Pomorza wyjechał na obóz do Pogorzelicy, a następnie wyleciał na zgrupowanie do Turcji. Pół roku później pojawił się również na obozie w Gniewinie, choć pierwotnie… miał być w tym czasie na wakacjach. – Rozpocząłem przygotowania do nowego sezonu z I zespołem, ale po kilku treningach czułem, że nie jestem brany pod uwagę do grania. Przed wyjazdem do Gniewina dostałem informację, że mam jeszcze dwa tygodnie wakacji i potem dołączę do drugiej drużyny. Trudno mi było to przyjąć, ale podświadomie czułem, że póki co u trenera Runjaica nie odegram ważnej roli. Wróciłem do domu i zaczynałem planować krótki wyjazd, gdy zadzwonił do mnie kierownik Daniel Strzelecki z informacją, że… rano mam pociąg i dołączam do drużyny. Okazało się, że Hubert Turski na pierwszym treningu złapał kontuzję i wskakuję w jego miejsce – wspomina. – Czasem tak jest w życiu, że cudze nieszczęście staje się Twoją szansą. Pojechałem, pokazałem się z dobrej strony i zostałem przy I zespole na stałe – dodaje.
Od szczęśliwego wyjazdu na zgrupowanie do debiutu na poziomie PKO Ekstraklasy minął rok. Przez ten czas wychowanek Dumy Pomorza obserwował, jak jego – niejednokrotnie młodsi koledzy – spełniają marzenia o grze w I zespole. Po raz kolejny kluczem do sukcesu okazała się jednak cierpliwość. – Cały czas miałem w głowie słowa trenerów – pracuj ciężko, a Twoja kolej przyjdzie. I przyszła. Tydzień przed meczem z Cracovią czułem się rewelacyjnie na treningach. Rozmawiałem nawet z trenerem Kaczmarkiem, który mówił, że jestem blisko. Podświadomie liczyłem więc, że może nadejść mój czas – mówi Smoliński. – W czasie spotkania z Cracovią trener podobno zastanawiał się, czy wpuścić mnie, czy Michalisa Maniasa. Po stracie drugiej bramki usłyszałem jednak z ławki swoje nazwisko. Pamiętam, do zmiany biegłem z wielkim bananem na twarzy. To była magiczna chwila, której nigdy nie zapomnę. Cały ten czas od meczu z Cracovią jest fantastyczny, co jeszcze bardziej buduje moją pewność siebie – dodaje.
Dziewiętnastolatek nie potrzebował wiele czasu, by odwdzięczyć się trenerowi Runjaicowi za zaufanie. Dwa tygodnie później – w starciu przeciwko Śląskowi Wrocław – ponownie pojawił się na boisku z ławki i tym razem swój występ przypieczętował debiutanckim trafieniem. – To był szok. Do tej pory mam przed oczami moment, kiedy po uderzeniu spojrzałem w kierunku bramki i zobaczyłem piłkę trzepoczącą w siatce. Kompletnie nie wiedziałem co mam zrobić. Najpierw chciałem pobiec w stronę trybun, potem zawróciłem do ławki. To było coś fantastycznego – opowiada. – Całowanie herbu było spontaniczne. Pogoń jest ważną częścią mojego życia, mam ją w sercu i chciałem to pokazać. Podobny gest wykonałem, gdy strzeliłem bramkę w turnieju NIKE Cup. Myślę, że to wszystko spięło się fajną klamrą – dodaje.
W obecnym sezonie Kacper Smoliński staje się coraz ważniejszą postacią I zespołu. W spotkaniach przeciwko Cracovii i Piastowi zagrał łącznie blisko godzinę. Pucharowe spotkanie w Nowym Targu zaczął natomiast w wyjściowej jedenastce i po zaledwie siedmiu minutach wpisał się na listę strzelców. Dotychczasowy bilans? 206 minut, dwie bramki i asysta. – Podchodzę do wszystkiego na chłodno. Jeśli tylko trener na mnie stawia, wchodzę na boisko i robię jak najwięcej dla drużyny. Tak jak w meczu z Podhalem, gdzie musieliśmy udowodnić, że przyjechała drużyna o trzy klasy lepsza – mówi Smoliński. – Czy spodziewałem się bramki? Po cichu na to liczyłem. Fajnie, że otworzyłem wynik spotkania, bo później grało nam się łatwiej. Nie popadam jednak w samozachwyt, tylko dalej ciężko pracuję, żeby w kolejnych meczach moja gra i liczby wyglądały jeszcze lepiej – dodaje.
Kolejne minuty i dobre występy Kacpra Smolińskiego w I zespole to powód do radości nie tylko dla niego samego, trenerów i kibiców Dumy Pomorza, ale również wszystkich osób związanych z Akademią. Młody pomocnik jest bowiem pierwszym zawodnikiem od czasów Dawida Korta i Roberta Obsta, który przeszedł przez wszystkie szczeble szkolenia i dotarł aż na ekstraklasowy szczyt. Wspólnie z Sebastianem Kowalczykiem jest więc dziś ambasadorem szczecińskiego szkolenia i autorytetem dla młodszych kolegów. – Nigdy nie myślałem o tym w ten sposób. Z wieloma chłopakami grałem w jednym zespole, spotykałem się w szkole. To są moi koledzy i trudno mi powiedzieć, czy jestem dla nich wzorem do naśladowania. Moja droga do I zespołu może być dla nich jednak wskazówką, że nawet w trudnych momentach nie wolno się poddawać – tłumaczy Smoliński. – Zdecydowanie większym autorytetem jest Seba Kowalczyk. Przeszedł podobną drogę do mnie, a dziś zasiada w radzie drużyny i bardzo pomaga młodym zawodnikom wejść do I zespołu. Jako dzieciak zawsze go obserwowałem, bo wyróżniał się w juniorskich zespołach świetną grą i determinacją. Wchodząc do I zespołu bardzo się cieszyłem, że mogę go osobiście bliżej poznać – dodaje.
Historia Kacpra Smolińskiego potoczyła się błyskawicznie. Debiut w pierwszym zespole, premierowa bramka, miejsce w wyjściowej jedenastce, a ostatnio również wygrany plebiscyt na zawodnika miesiąca. Choć dziewiętnastolatek przez ostatni tydzień na treningi przyjeżdżał Lexsusem wartym pół miliona złotych, objawów wody sodowej próżno u niego szukać. – Wychodząc na boisko musi bić od Ciebie pewność siebie. Poza nim ważna jest jednak pokora. Ostatnie dwa miesiące to najlepszy okres w moim sportowym życiu, ale na pewno się tym nie zachłysnąłem. W Akademii nauczyłem się ciężkiej pracy i nadal na każdym treningu daję z siebie wszystko. Na razie walczę o to, by ugruntować swoją pozycję w I zespole, regularnie pojawiać się na boisku, łapać następne minuty. Jeśli będę robił swoje, kolejne marzenia będą się spełniać – podsumowuje Kacper Smoliński.