Na co dzień pracuje w Pogoni Szczecin, koordynując działania trenerów motorycznych grup młodzieżowych i prowadząc zawodników trzecioligowych rezerw Dumy Pomorza. Po godzinach zmienia jednak barwy klubowe, zakłada kask i staje się zawodnikiem szczecińskiej Armady. Jego sportową miłością jest bowiem futbol… w wydaniu amerykańskim. – Dla mnie to najbardziej komplety sport drużynowy. Od wielu lat jestem nim oczarowany. Pochłonął mnie bez reszty – mówi trener Przemysław Franczak.
Swoją przygodę ze sportem – jak większość młodych chłopaków – rozpoczynał od piłki nożnej. Pierwsze kroki stawiał w drużynach młodzieżowych Salosu Szczecin, by z czasem przenieść się do Iny Goleniów. W seniorskiej piłce zadebiutował już w wieku szesnastu lat, gdy zagrał w pierwszym zespole A-klasowej wówczas Vielgovii Wielgowo. Za piłkarskim rozwojem w pewnym momencie nie nadążyła jednak głowa. – Moim marzeniem było, żeby zostać piłkarzem. Dlaczego mi nie wyszło? Bo byłem głupi. To dobra przestroga dla młodych chłopaków – szanujcie to, co macie, nie trwońcie pracy na zabawę i hedonistyczne podejście do życia. Ja nie potrafiłem tego wypośrodkować, zbyt dużo rzeczy odciągało mnie od piłki – tłumaczy.
Po przygodzie w Wielgowie trafił do Leśnika Kliniska, a następnie Iskierki Szczecin. Coraz częściej jednak – zamiast na boisku – zaczął pojawiać się na ławce trenerskiej. – Papiery trenerskie robiłem w czasie studiów na Uniwersytecie Szczecińskim. Jako szkoleniowiec zadebiutowałem w Leśniku Kliniska, choć była to czysta formalność, bo widniałem jedynie w protokole meczowym. Pierwsze treningi zacząłem prowadzić w Iskierce Szczecin, gdzie opiekowałem się grupami dziecięcymi. Wygraliśmy ligę orlika, potem ligę młodzika. Ale spektakularnych sukcesów nie było – wspomina.
Największe piętno na jego trenerskiej pracy odcisnął… trener motoryczny I zespołu Pogoni oraz wykładowca akademicki, Rafał Buryta. Obaj po raz pierwszy spotkali się na Uniwersytecie Szczecińskim podczas zajęć z fizjologii sportu – Pamiętam, że Rafał mówił o rzeczach, które dla wszystkich były czarną magią. Prewencja urazu, prehabilitacja, rolowanie – nikt wówczas o tym nie słyszał, nawet na szkoleniach trenerskich o tym nie wspominano. Ale nic dziwnego, bo kwestie treningu motorycznego dopiero raczkowały. Pierwsze konferencje tematyczne zaczęto organizować w 2008 roku, więc był to bardzo świeży temat. Zaciekawiłem się, zacząłem dążyć, szukać informacji na własną rękę, przeglądać materiały anglojęzyczne. To było coś kosmicznego – opowiada.
Zagadnienia związane z treningiem motorycznym zaciekawiły go na tyle, że postanowił dalej kształcić się w tym zakresie. W tym celu wyjechał do Katowic, by na tamtejszym uniwersytecie odbyć studia podyplomowe. – To był punkt zwrotny. Otrzymałem dogłębną dawkę wiedzy, do tego uczestniczyłem też w kursach i szkoleniach. Praktycznie wszystkie zarobione pieniądze wydawałem, by zdobywać nową wiedzę. Prowadziło to do wielu nieporozumień w domu, ale z perspektywy czasu było warto – mówi Przemysław Franczak. – Wtedy wiedziałem już, że to jest obszar, w których chciałbym pracować. Rozumiałem anatomię, fizjologię. A w kontekście szkolenia dzieci i młodzieży? Cóż, byli lepsi. Jechałem na turnieje, widziałem np. drużyny Tomka Bieleckiego i to była przepaść – dodaje.
Po zakończeniu studiów przyszedł czas, by znaleźć pracę w zawodzie. Bogate już wówczas CV trafiło do wszystkich klubów z Pomorza Zachodniego, występujących na poziomie Ekstraklasy, I i II ligi. Gdy pewnego dnia zadzwonił telefon, w słuchawce odezwał się… Maciej Stolarczyk. – Dostałem informację, że planują stworzyć pion motoryczny w Akademii, a co za tym idzie szukają trenerów. Ponownie spotkałem wtedy Rafała Burytę, który prowadził rozmowę kwalifikacyjną. Szybko złapaliśmy wspólny język i tak trafiłem do Pogoni. Najpierw odbyłem trzymiesięczny staż w roczniku 2001, a następnie dołączyłem do sztabu trenera Pawła Crettiego, który prowadził wówczas juniorów starszych – opowiada.
Początki pracy w Akademii Pogoni nie były łatwe. We wcześniejszych latach zagadnienia związane z treningiem motorycznym traktowane były bowiem po macoszemu. Pracę z młodymi adeptami Dumy Pomorza trzeba było więc rozpoczynać praktycznie od zera. – Nie było niczego. Chłopcy mieli problem z czuciem ciała, techniką poruszania się, na bakier byli również z treningiem siłowym. A niewłaściwe ułożenie ciała czy ustawienie stawu niejednokrotnie kończyło się kontuzjami. Małymi krokami starałem się wprowadzać to na właściwe tory. Z czasem mniej było nauki, a więcej kontroli – wspomina.
W ciągu kilku lat pion motoryczny Akademii Pogoni przeszedł gigantyczną metamorfozę, stając się wzorem do naśladowania dla większości klubów w Polsce. Obecnie każdy z zespołów jedenastoosobowych ma przypisanego trenera motorycznego, który pracuje według przyjętego modelu przygotowania fizycznego. Od obecnego sezonu elementy treningu motorycznego pojawiły się również w kategorii młodzików. – Wzorowaliśmy się na Akademii Lecha Poznań, a dzisiaj jesteśmy na tym samym poziomie. Mieliśmy swoje ograniczenia – zarówno organizacyjne, personalne, jak i finansowe – ale osiągnęliśmy stan, do którego dążyliśmy. To jest kosmiczny przeskok, mierzony w latach świetlnych. A za chwilę zrobimy kolejny krok wprzód, bo będziemy mieli do dyspozycji choćby własną siłownię – wyjaśnia Franczak.
Praca trenerów motorycznych przez wielu kojarzona jest z zimowymi i letnimi okresami przygotowawczymi. Tymczasem ich obowiązki nie kończą się wraz z nadejściem pierwszego meczu nowego sezonu czy rundy wiosennej. – Rozpiętość obowiązków jest bardzo dużo. To praktycznie praca 365 dni w roku. Zaczynamy od ułożenia mikrocykli, doboru obciążeń dla zawodników, intensywności treningów. Określamy, kiedy zrobić zajęcia siłowe, kiedy ćwiczenia z prewencji, a kiedy popracować nad szybkością. Do tego dochodzi monitoring zmęczenia zawodników, kontrola poziomu siłowego, przeprowadzanie testów funkcjonalnych. Poza tym ściśle współpracujemy z pionem medycznym i wprowadzamy do treningu zawodników, którzy wracają po kontuzjach. To nie jest zabawa, w którą można się bawić 3 miesiące w ciągu roku – tłumaczy.
Chociaż piłka nożna przez wiele lat była obiektem piłkarskich westchnień, a z czasem stała się sposobem na życie, to na pewnym etapie straciła palmę pierwszeństwa. Sportową miłością okazał się bowiem futbol… w wersji amerykańskiej. – Na jednym roku studiowałem z Jurkiem Wieczorkiem, który wówczas grał w Husarii Szczecin. Sporo na temat tego sportu opowiadał i ostatecznie przekonał mnie, żeby się nim zainteresować. Zacząłem oglądać mecze i nie ukrywam – futbol amerykański pochłonął mnie bez reszty. Dla mnie to najbardziej komplety sport drużynowy – mówi zawodnik Armady Szczecin.
Przez długie lata zainteresowanie futbolem amerykańskim ograniczało się przede wszystkim do oglądania meczów NFL i Polskiej Ligi Futbolu Amerykańskiego. Po powrocie ze studiów z Katowic postanowił jednak skontaktować się z prezesem Cougars Szczecin i rozpocząć pracę jako trener przygotowania motorycznego. Stamtąd droga na boisko była już bardzo prosta. – Przez pierwszy rok byłem wyłącznie trenerem. W drugim sezonie – na ostatniej prostej przygotowań – pojawiły się jednak komplikacje. Odszedł pierwszy szkoleniowiec i kilku zawodników. Wtedy jeden z chłopaków rzucił: „a może Ty byś wszedł w trening?”. I tak to się zaczęło. Najpierw prowadziłem część motoryczną, a potem przebierałem się w sprzęt i wchodziłem w trening – opowiada.
Futbolowi amerykańskiemu w Polsce daleko do popularności piłki nożnej. Od oglądania rzutów jajowatą piłką kibiców najczęściej odstrasza skomplikowanie zasad, liczba przepisów oraz częstotliwość fauli i przerywania akcji ofensywnych. – Rzeczywiście jest tego sporo. Futbol amerykański to takie boiskowe szachy. Trzeba poświęcić trochę czasu, żeby wszystko zrozumieć. Na szczęście krajowa federacja zrobiła ukłon w kierunku kibiców i na każdym meczu pojawia się spiker, który tłumaczy to, co dzieje się aktualnie na boisku – tłumaczy.
Chociaż futbol amerykański to w Polsce sport niszowy, w Szczecinie jest dla niego wyjątkowy klimat. Do tego stopnia, że przez kilka lat w stolicy Pomorza Zachodniego funkcjonowały obok siebie dwa kluby – Husaria i Cougars – które przyciągały na trybuny swoją rzeszę kibiców. Przed rozpoczęciem obecnego sezonu – po latach niesnasek i wzajemnej rywalizacji – przedstawiciele obu klubów doszli do wniosku, że nadszedł czas, by popłynąć w jednym kierunku. – Sytuacja była groteskowa. Okazało się bowiem, że oba zespoły trenują w ten sam dzień, o tej samej godzinie, na dwóch połówkach boiska przy ul. Witkiewicza. Początkowo atmosfera nie była najlepsza, ale z czasem powstała inicjatywa, by zrobić wspólny trening. To wypaliło i stało się podstawą do późniejszej fuzji obu klubów. W pewnym momencie usiedliśmy do wspólnego stołu i tak powstała Armada Szczecin – wyjaśnia trener Franczak.
Decyzja o połączeniu obu klubów szybko okazała się strzałem w dziesiątkę. Po kilku chudych latach, w trakcie których próżno było szukać któregokolwiek ze szczecińskich zespołów w najwyższej klasie rozgrywkowej, pojawiły się bowiem pierwsze sukcesy. Armada Szczecin rozbiła swoich rywali w fazie zasadniczej sezonu II ligi, z kompletem zwycięstw awansowała do półfinału, w którym pewnie pokonała Rzeszów Rockets. By znaleźć się w gronie najlepszych drużyn w Polsce trzeba już teraz wykonać tylko jeden krok – w wielkim finale pokonać Silesię Rebels. – Trudno mi oceniać poziom sportowy rywala. Sezon zasadniczy też zakończyli z kompletem zwycięstw, ale w półfinale zespół z Wałbrzycha napędził im stracha. Spodziewamy się dobrego meczu. Cel jest prosty – wyeliminować błędy i wygrać. Szczecinowi futbol amerykański na najwyższym poziomie się po prostu należy – podsumowuje Przemysław Franczak.