Z granatowo-bordowymi barwami związany jest od ponad trzech dekad. Choć na poziomie I ligi rozegrał zaledwie trzydzieści spotkań, stał się jedną z ikon Dumy Pomorza lat. 90 i przełomu wieków. O rywalizacji z Radosławem Majdanem, zerwaniu kontraktu i ucieczce do USA, straconej szansie na karierę w MLS, banicji w Energetyku Gryfino, meczu z Fylkirem Reykjavík i szczecińskim modelu szkolenia bramkarzy opowiada trener Wojciech Tomasiewicz.
Bramkarską karierę rozpoczął w rodzinnej Ostródzie, broniąc barw tamtejszego Sokoła. Mając zaledwie szesnaście lat przeniósł się jednak do Olsztyna, gdzie szybko wywalczył sobie miejsce w bramce trzecioligowego wówczas Stomilu. – To był szybki skok do poważnego grania. Stomil był renomowaną marką, kilka sezonów spędził na zapleczu I ligi. Zespół prowadził wówczas były szkoleniowiec Sokoła, który dobrze mnie znał i nie bał się mi zaufać. Wygryzłem wtedy z bramki Jasia Kozakiewicza i jako młokos zacząłem regularne granie – wspomina.
Dobre występy w Stomilu Olsztyn stały się dla Tomasiewicza oknem wystawowym i odskocznią do dalszej kariery. Młodym, utalentowanym bramkarzem szybko zaczęły się interesować kluby z najwyższej klasy rozgrywkowej. – Po roku miałem ofertę m.in. z Jagiellonii Białystok, która była świeżo po awansie do I ligi. Dzięki trenerowi Zbigniewowi Woźniakowi – który pochodził ze Szczecina i znał ówczesnego dyrektora sportowego Pogoni – znalazłem się również w orbicie zainteresowań Dumy Pomorza – opowiada Tomasiewicz. – Latem, gdy ze Stomilem przygotowywaliśmy się do sezonu na obozie w Słubicach, przyjechał po mnie trener Wojciech Frączczak i przywiózł mnie na Twardowskiego. Zagrałem wtedy w meczu kontrolnym, w którym puściłem ładnych parę bramek – dodaje.
Wpuszczone bramki nie wpłynęły jednak negatywnie na wizerunek Tomasiewicza. Po zakończeniu testów siedemnastoletni bramkarz wrócił co prawda do Stomilu, ale przez cały sezon był bacznie obserwowany przez szkoleniowców Dumy Pomorza. Po znakomitym roku, zakończonym awansem klubu z Olsztyna do II ligi, wychowanek Sokoła ponownie trafił na Twardowskiego. Tym razem na stałe. – Awans sportowy był ogromny. Możliwość treningów pod okiem Wojciecha Frączczaka czy podglądanie śp. Marka Szczecha – dla młodego chłopaka to było coś wielkiego – opowiada. – Trochę ucierpiałem na tym finansowo, bo zarabiałem trzy razy mniej niż w Olsztynie. Tam miałem pewne granie, byłem zatrudniony w Stomilu na etacie, więc z premiami dostawałem więcej niż mój ojciec. Do Pogoni przyszedłem natomiast jako młodziak, żeby się uczyć. Warto było jednak zainwestować w siebie i swój rozwój – dodaje.
Przeprowadzka do Szczecina była dla Tomasiewicza podróżą na nową, piłkarską planetę. Z klubu, w którym pomimo młodego wieku miał już wyrobioną silną pozycję, trafił bowiem do szatni naszpikowanej reprezentantami Polski i gwiazdami I ligi. – Nazwiska były takie, że głowa mała. Krzysiu Urbanowicz, Marek Ostrowski, Kazimierz Sokołowski, z młodszych Andrzej Miązek, Mariusz Kuras. Długo można byłoby wymieniać. Wrażenie robił też wielki stadion, jupitery. Przeskok był ogromny – wspomina.
Przyjmując ofertę Pogoni, osiemnastoletni Tomasiewicz musiał przyzwyczaić się nie tylko do obcowania w jednej szatni z gwiazdami polskiej piłki, ale również do roli rezerwowego bramkarza. Choć przez poprzednie dwa sezony był pewniakiem do gry między słupkami bramki Stomilu, w Szczecinie jego droga do pierwszego składu była długa i kręta. – Nie łudziłem się nawet, że od razu wskoczę do składu. Wiedziałem, że przyjeżdżam do Szczecina, żeby się uczyć. W Olsztynie nie miałem zajęć z trenerem bramkarzy, uczył mnie jeden ze starszych zawodników. Dopiero w Pogoni – dzięki Wojciechowi Frączczakowi – zobaczyłem, jak wyglądają treningi na najwyższym poziomie – opowiada Tomasiewicz. – Realnie dawałem sobie 2-3 lata okresu przejściowego. W tym czasie chciałem dojść chociaż do roli drugiego bramkarza. Numerem jeden był wówczas Marek Szczech, absolutnie nie do ruszenia. Dla mnie to największa postać, jeśli chodzi o obsadę bramki w historii Pogoni. Cieszę się, że miałem przyjemność z nim trenować i się od niego uczyć – dodaje.
Na oficjalny debiut w granatowo-bordowych barwach Tomasiewicz czekał jednak zdecydowanie krócej, niż pierwotnie zakładał. Po sezonie 1988/89 – zakończonym spadkiem Dumy Pomorza do II ligi – Marek Szczech zdecydował się bowiem na zakończenie kariery. Decyzja legendarnego bramkarza dla młodych zawodników była przepustką do pierwszego składu. – O miejsce w składzie rywalizowaliśmy wtedy w Robertem Wojtkowskim, powoli do gry wchodził również Radek Majdan. Trenerzy zdecydowanie częściej stawiali jednak na mnie. W ciągu trzech sezonów w II lidze zagrałem ok. 100 spotkań – opowiada. – Pierwsze dwa sezony były bardzo słabe. Zamiast walczyć o awans, do ostatnich kolejek musieliśmy bić się o utrzymanie. A skład był praktycznie taki sam, jak przed spadkiem! Dopiero w 92’ roku przyszedł trener Jezierski i wprowadził nas do I ligi – wspomina.
Chociaż Tomasiewicz był jednym z architektów awansu Pogoni do I ligi, inauguracyjne spotkanie na najwyższym szczeblu rozgrywkowym oglądał z perspektywy trybun. W przerwie letniej nabawił się bowiem kontuzji barku, która wykluczyła go z gry na cztery miesiące. –Pojechałem do Iławy na mecz towarzyski. Zawodnicy z lokalnych klubów rywalizowali wówczas z tymi, którzy z regionu wybili się do poważniejszego grania. Niby zabawa, a dla mnie skończyła się urazem – tłumaczy. – W inauguracyjnym meczu z Ruchem Chorzów od pierwszej minuty zagrał Robert Wojtkowski. Do przerwy wpuścił trzy bramki, z czego dwie miał mocno na sumieniu. W przerwie trener Szukiełowicz zdecydował się więc na zmianę i wpuszczenie na boisko… 20-letniego Majdana. Wszedł, zachował czyste konto i po latach został legendą klubu – dodaje. – Najśmieszniejsze było to, że jeszcze przed sezonem trenerzy nie dawali Radkowi wielkich szans na grę. Był nawet pomysł, żeby go wypożyczyć do Zagłębia Lubin. W obliczu mojej kontuzji został jednak w Szczecinie i szybko stał się numerem jeden. Kto wie – może gdyby nie moja kontuzja, nasze kariery potoczyłyby się zupełnie inaczej?
Po powrocie do zdrowia Tomasiewicz ponownie przystąpił do rywalizacji o miejsce w bramce Dumy Pomorza i wiosną doczekał się upragnionego debiutu w najwyższej klasie rozgrywkowej. 24-letni bramkarz wybiegł na boisko w wyjazdowym starciu z Wisłą Kraków i bronił nieprzerwanie przez siedem kolejek. – Zadebiutować jako bramkarz w tak młodym wieku, to nie była łatwa sprawa. W Olimpii występował wtedy Konrad Paciorkowski, w Pogoni oprócz mnie Radek Majdan… i w sumie tyle – opowiada. – Krążyły wtedy opinie, że Pogoń ma jedną z najlepszych par bramkarzy w Polsce. Legia miała Maćka Szczęsnego i Zbyszka Robakiewicza, a Pogoń duet Majdan-Tomasiewicz. To było miłe – dodaje.
Bramkarska przygoda z I ligą nie trwała jednak długo. Wychowanek Sokoła Ostróda pewnego dnia… zniknął bowiem z klubu i nie pojawił się na treningu. Nim ktokolwiek zorientował się co się dzieje, Tomasiewicz był już za oceanem i rozpoczynał nowe życie w Stanach Zjednoczonych. – W 92’ roku wziąłem ślub. Brat mojej żony mieszkał wówczas w Bostonie i zajmował się organizowaniem loterii na Zieloną Kartę. Bez żadnej konsultacji wpisał nasze dane i wysłał. Jakież było nasze zdziwienie, gdy pewnego dnia dostaliśmy do domu pismo z informacją, że zostaliśmy wylosowani – opowiada. – Może nie załatwiłem tego tak, jak powinienem. Zerwałem kontrakt, nikomu o niczym nie powiedziałem. Podejrzewałem jednak, że osoby z klubu próbowałyby mnie zatrzymać, a miały wtedy ku temu możliwości – dodaje. – Moja żona była w ciąży, więc wylot do USA był dla dziecka szansą na amerykańskie obywatelstwo i furtką do lepszego życia. Polska przechodziła wtedy przemianę ustrojową, nikt nie wiedział, jaka będzie przyszłość. Myślę, że każdy z rodziców, mając na względzie dobro swojego dziecka, podjąłby wtedy taką decyzję.
Początki za oceanem nie były łatwe. Zamiast kontynuować bramkarską karierę, Tomasiewicz zawiesił bowiem rękawice na kołku i rozpoczął pracę w pralni. – W tamtych czasach nikt w Stanach nie interesował się jeszcze piłką nożną. Półprofesjonalna liga dopiero zaczynała kiełkować. Trafiłem co prawda do amatorskiego Boston Faialance, ale z tego pieniędzy nie było. Mieliśmy treningi trzy razy w tygodniu na obiektach MIT (Massachusetts Institute of Technology – przyp. red), na mecze jeździliśmy swoimi samochodami. Trzeba było więc zakasać rękawy i wziąć odpowiedzialność za rodzinę – wspomina. – Niełatwo było się też zaadaptować do nowego otoczenia. Wszystko było inne – pogoda, klimat, język, architektura. W Polsce mieliśmy jeden Pałac Kultury, a tam na każdym kroku drapacze chmur. Szok był ogromny – dodaje.
Amerykański sen nie trwał jednak długo. Po dwuletnim pobycie w Bostonie Tomasiewicz wraz z rodziną zdecydował się bowiem na powrót do Polski. – Żona nie wytrzymała rozłąki z rodziną i obowiązków, które na nią spadły po urodzeniu dziecka. Zdecydowaliśmy więc, że pora wracać do kraju – opowiada. – Jest trochę żalu, bo gdybyśmy poczekali jeszcze pół roku, to mogliśmy zacząć nowe życie na fajnych warunkach. Klub New England Revolution, który był jednym z założycieli ligi MLS, zaoferował mi wtedy mieszkanie i naprawdę dobry kontrakt. Mieliśmy już jednak wykupione bilety lotnicze do Polski i nie chcieliśmy zmieniać decyzji. Dzisiaj można tylko gdybać, co by było, gdybyśmy zostali w Stanach. Na szczęście nie widziałem tego, co mogę stracić – dodaje.
Po powrocie do Polski Tomasiewicz swoje kroki ponownie skierował na Twardowskiego. Ówczesne władze klubu nie czekały jednak na niego z otwartymi ramionami. – Wypiąłem klatę do przodu, poszedłem do dyrektora Andrzeja Rynkiewicza, wytłumaczyłem się, przeprosiłem. Bez kary się jednak nie obyło, swoje musiałem odpokutować. Dostałem co prawda możliwość powrotu do treningów z I zespołem, ale na rok zostałem wysłany na banicję do Energetyka Gryfino – opowiada.
Po opuszczeniu „czyśćca” 27-letni wówczas bramkarz wrócił do łask i dostał kolejną szansę występów w I lidze. Rywalizacji z Radosławem Majdanem jednak nie wygrał – w ciągu sześciu sezonów rozegrał zaledwie 23 spotkania. – Jako bramkarz nie czuję się spełniony. Po latach człowiek usiadł, spojrzał na całą przeszłość z dystansu i doszedł do wniosku, że można było więcej z tej cytryny wycisnąć. Ale wtedy nie chciałem jeździć, ryzykować. Miałem kilka ofert z innych klubów, ale nie miałem pewności, że tam będę grał. A w Szczecinie czułem się jak w domu. Kiedy przyjeżdżałem tutaj ponad 30 lat temu, nie spodziewałem się, że zostanę na stałe. Ale cieszę się, że tak się stało – mówi Tomasiewicz.
Udziałem obecnego trenera bramkarzy Pogoni stał się również marsz po wicemistrzostwo Polski. Chociaż w całym sezonie 2000/01 nie zagrał ani jednego meczu, wciąż wspomina tamte czasy z rozrzewnieniem. – Stadion pękał w szwach, na meczach prawie zawsze był komplet publiczności. Pamiętam, że za czasów Janusza Wójcika na treningi przychodziło 3-4 tys. ludzi. Na treningi! Takie rzeczy zostają w pamięci. Do dziś na samo wspomnienie dostaję gęsiej skórki – opowiada. – To były tłuste lata w klubie. Wcześniej wielkich pieniędzy się nie zarabiało, ale po przyjściu Sabriego Bekdasa warunki zrobiły się prawdziwie ekstraklasowe. Ale to trwało bardzo krótko i dotyczyło przede wszystkim tych, którzy w tamtym okresie przyszli do klubu. W jednym okienku praktycznie wszystkim zawodnikom podziękowano, a w ich miejsce ściągnięto dwudziestu nowych. Tak naprawdę zostaliśmy tylko ja, Radek Majdan, Marek Walburg i Bartek Ława. A pozostali wydoili krowę i pojechali dalej. Utożsamianie się z klubem było zerowe – dodaje.
Chociaż Tomasiewicz związany jest z Pogonią od ponad trzech dekad, jego nazwisko kibicom nierozłącznie kojarzy się z jednym meczem – przeciwko Fylkirowi Reykjavík w kwalifikacjach do Pucharu UEFA. W rewanżowym starciu z Islandczykami wychowanek Sokoła Ostróda stanął między słupkami i w końcowych minutach złapał piłkę po podaniu od swojego obrońcy, rozpoczynając tym samym ciąg niefortunnych zdarzeń, których efektem było przedwczesne zakończenie przez Portowców europejskiej przygody. – Radek Majdan miał kontuzję, po powrocie z Islandii urazu nabawił się też Siergiej Szypowski. Trzecim bramkarzem byłem ja, ale przez poprzednie dwa lata nie zagrałem nawet jednego meczu w I lidze. Występowałem jedynie w drużynie rezerw, nie miałem ogrania – wyjaśnia Tomasiewicz. – Moje gapiostwo jest oczywiste. Nie potrafię wytłumaczyć, czemu wtedy złapałem piłkę. Myśli uciekły w inną stronę, chciałem jak najszybciej oddalić grę i stało się, jak się stało. Choć zazwyczaj jestem dla siebie bardzo krytyczny, to nie czuję jednak, żebym zawalił ten mecz. Nie wpuściłem strzału z 80 metrów, nie przepuściłem piłki pod pachą – opowiada. – Wiadomo, że kibice pamiętają tę sytuację, bo widzieli ją na własne oczy. Siergiejowi nieco się upiekło, choć obie bramki w Reykjavíku obciążają jego konto. Inna sprawa, że gdybyśmy wykorzystali swoje sytuacje, w ogóle nie musielibyśmy drżeć o wynik do ostatnich minut.
W 2003 roku Wojciech Tomasiewicz zakończył, trwającą półtorej dekady, przygodę z Pogonią Szczecin i przeniósł się do Arkonii, gdzie rozpoczął pracę trenerską. Początkowo – wspólnie z dawnym kolegą z szatni, a obecnie trenerem-analitykiem Dumy Pomorza – pełnił funkcję asystenta oraz trenera bramkarzy, wychowując m.in. Bartosza Fabiniaka. W pewnym momencie samodzielnie stanął jednak za sterami drużyny seniorów. – Przez 2,5 roku byłem I trenerem i prowadziłem zespół w IV lidze. Mieliśmy fajną ekipę, niezły stadion. Gdyby finanse były lepsze, moglibyśmy powalczyć nawet o awans – wspomina.
Po zakończeniu pracy w Arkonii trener Tomasiewicz na pewien czas zniknął z piłkarskich radarów. Odnalazł się dopiero po kilku latach w Mewie Resko, gdzie trafił wspólnie z Dariuszem Adamczukiem, Edim Andradiną czy Robertem Kolendowiczem. – Pojeździłem, potrenowałem, zagrałem nawet z 20 minut. Ale przede wszystkim skupiłem się na pracy trenerskiej. Spędziłem w Resku prawie 1,5 roku. Aż wreszcie prezes Adamczuk zaproponował, żebym wrócił na Twardowskiego. Tym razem już jako trener – opowiada.
Po powrocie do Szczecina trener Tomasiewicz dołączył do sztabu szkoleniowego zespołu rezerw i – wspólnie z Grzegorzem Otockim i Robertem Wojtkowski – rozpoczął tworzenie bramkarskich struktur w grupach młodzieżowych Dumy Pomorza. Również dzięki jego pracy Pogoń może pochwalić się dziś jedną z najlepszych akademii bramkarskich w Polsce. – Początki nie były łatwe. Brakowało nam wspólnej filozofii, każdy trenował po swojemu. Aż w końcu usiedliśmy i zaczęliśmy układać wszystko w najdrobniejszych szczegółach. Efektem tego jest model szkolenia bramkarzy, na podstawie którego pracuje siedmiu trenerów – od rezerw aż po grupy dziecięce. Takiej liczby szkoleniowców nie ma żadna akademia w Polsce i to przekłada się na efekty. Śmiem twierdzić, że lepszej akademii, w kontekście szkolenia bramkarzy, dziś w Polsce nie ma – ocenia trener Tomasiewicz.
Kamieniem milowym w podniesieniu poziomu szkolenia bramkarzy stał się również projekt Pogoń Future Goalkeepers. Pomysłodawcą i ojcem założycielem został Grzegorz Otocki, który wspólnie z pozostałymi trenerami objął specjalistyczną opieką najzdolniejszych bramkarzy Dumy Pomorza. – To była kapitalna inicjatywa. Wszyscy trenerzy bramkarzy na jednym treningu, najzdolniejsi zawodnicy, ciężka praca, a przede wszystkim wymiana spostrzeżeń i doświadczeń. Wspólnie dmuchamy w jeden żagiel, dzięki czemu płyniemy w obranym wcześniej kierunku – tłumaczy.
Wymierne rezultaty codziennej pracy widać w indywidualnym rozwoju poszczególnych zawodników. Powołania na zgrupowania młodzieżowych reprezentacji Polski zawodnicy Dumy Pomorza otrzymują bowiem praktycznie we wszystkich kategoriach wiekowych – od czternastoletnich Kajetana Wojtasiaka i Marcela Mendesa, przez Macieja Styna, Nikodema Sujeckiego i Łukasza Łęgowskiego, aż po Jędrzeja Grobelnego i Jakuba Bursztyna. Wychowankowie Akademii Pogoni regularnie pojawiają się również na Akademiach Młodych Orłów oraz zgrupowaniach kadr Zachodniopomorskiego ZPN. – Jeszcze kilka lat temu byliśmy szczęśliwi choćby z jednego powołania. Jędrzej Grobelny – już jako reprezentant Polski – przyszedł do nas, żeby podnieść markę i stać się magnesem dla innych. Dzisiaj już nikogo z młodych bramkarzy nie musimy prosić i przekonywać. Wszyscy wiedzą, że Pogoń będzie dla nich bardzo dobrym miejscem do rozwoju – tłumaczy.
Główny cel, stojący przed trenerami bramkarzy Pogoni, wciąż czeka jednak na realizację. Od czasów Radosława Majdana żadnemu z wychowanków Dumy Pomorza nie udało się bowiem pójść w jego ślady i na dłużej zagrzać miejsca między słupkami szczecińskiej bramki. Na horyzoncie widać już jednak pierwszych następców. – Daniel Kusztan, Jędrzej Grobelny czy Nikodem Sujecki regularnie trenują z I zespołem. A za nimi idą kolejni. Im dłużej będziemy pracować zgodnie z naszym modelem, tym większa szansa, że w końcu doczekamy się swojego wychowanka w ekstraklasie – mówi Tomasiewicz. – Naszą pracę dostrzega również trener Andrzej Krzyształowicz, który interesuje się młodymi bramkarzami, przychodzi na nasze treningi, organizuje dla nich dodatkowe zajęcia. Cieszymy się, że ta współpraca układa się w takim kierunku. Oby niedługo przyniosła ona owoce – ku radości nas wszystkich – dodaje.
W ubiegłym sezonie Wojciech Tomasiewicz obchodził perłową rocznicę związku z Pogonią Szczecin. W klubie z Twardowskiego przeżywał bolesne momenty spadku do II ligi, ale też wzloty związane z walką o mistrzostwo Polski. I chociaż urodził się w Ostródzie, Szczecin stał się dla niego prawdziwym domem. – Dziękuję wszystkim, którzy stanęli przez lata na mojej drodze i obdarzyli mnie zaufaniem. Z radością patrzę na projekt budowy wielkiej Pogoni, nowego stadionu, obiektów Akademii. Jestem dumny, że mogę być częścią tego klubu. Bo Portowcem się jest, a nie bywa – podsumowuje.