– Szczecin to moje miejsce na ziemi. Kocham to miasto i jestem jego wiernym ambasadorem. Życie na walizkach i zmiana miejsca zamieszkania co pół roku? To nie dla mnie. Nie wyobrażam sobie, żeby w pewnym momencie nie zatoczyć koła i nie wrócić do Szczecina – mówi trener Paweł Cretti.
Po blisko dwunastu latach w Pogoni Szczecin zdecydował się trener na zmianę klubu i przeprowadzkę na drugi kraniec Polski. Jakie uczucia przeważają w tym momencie – ciekawość, ekscytacja czy jednak pewien niepokój?
– Patrząc wyłącznie na stronę zawodową, na pewno dominuje ciekawość, entuzjazm, chęć podjęcia się nowego wyzwania. Oczywiście, przebijają się czasem wątpliwości, ale to zupełnie naturalne i zdrowe. To trochę jak z wychodzeniem w wysokie góry – gdyby himalaiści nie mieli obaw, mogłaby się u nich pojawić brawura, która skończyłaby się tragicznie. Najważniejsze, że te emocje mną nie zawładnęły i nie przerodziły się w strach.
Co popchnęło trenera do tego, żeby zdecydować się na zmianę klubu?
– Bardzo chciałem zobaczyć, jak pracuje się wyłącznie na swój rachunek i ponosi pełną odpowiedzialność za zespół. Mam swoją wizję trenerską i chciałbym ją zweryfikować na pierwszoligowym poziomie. W Szczecinie ta filozofia w pewien sposób się obroniła i zebrała kilka owoców. Wiele osób mówi, że pewne metody z piłki juniorskiej nie przełożą się na etap seniorski. A ja pytam „dlaczego?”. Dlaczego trener, który zna specyfikę pracy z młodzieżą, ma sobie nie poradzić? Mam 47 lat na karku, kilkanaście lat trenerskiego doświadczenia – najważniejszy czas, by sprawdzić się w boju.
Wigry to najlepsze miejsce, by kontynuować trenerską karierę?
– Zrobiłem szerokie rozeznanie i uważam, że tak. Rozmawiałem z prezesem, który ma pewną wizję i potrzebuje trenera, który będzie do niej pasował. Mógł zatrudnić doświadczonego szkoleniowca, który dałby mu tym samym alibi w przypadku niepowodzenia. Ale zaryzykował i sięgnął po człowieka, który nie jest dotąd znany z pracy z seniorami. To znaczy, że myśli dwa kroki do przodu, ma określony plan. Jadę do Suwałk, by połączyć swoją filozofię z tamtejszym stanem kadrowym i odmienić zespół, który obecnie znajduje się w dołku.
Obejmuje trener zespół w trudnym momencie? Nie ma obaw, że pierwszym wpisem do CV z seniorskiej piłki będzie spadek?
– Gdybym nie był przekonany, że Wigry mogą zostać w I lidze, to bym się tej pracy nie podejmował. Wykorzystam cały swój warsztat i zasoby, żeby zrealizować cel, jakim jest utrzymanie. Jadę po to, żeby nad Suwałkami zaświeciło słońce. Na koniec sezonu chcę powiedzieć „zadanie wykonane”, a przy okazji czuć dużo satysfakcji z wykonanej pracy. Ale godzę się na wszystko, co mnie spotka. Czasem można wykorzystać wszystkie możliwe opcje, a życie i tak napisze swój scenariusz. Szczególnie w sporcie.
Dwanaście lat to szmat czasu. Pamięta trener siebie z momentu, kiedy przychodził do Pogoni?
– Tak, miałem wtedy 35 lat, chociaż trenersko nadal byłem dzieckiem. Przyrównuję to do rozwoju zawodników w Akademii – przyszedłem jako siedmiolatek z podwórkowego grania, przeszedłem przez wszystkie szczeble i dzisiaj wychodzę ogrywać się w piłce seniorskiej. Zawodowo jestem zupełnie inną osobą. Jestem bardzo wdzięczny osobom, które stworzyły mi w Pogoni warunki i środowisko do rozwoju.
Spodziewał się trener wtedy, że praca szkoleniowca będzie sposobem na życie?
– Absolutnie nie. Na początku pracowałem jeszcze w Ośrodku Interwencji Kryzysowej, później prowadziłem zespół na Mierzynie. Dopiero w momencie, kiedy objąłem zespół juniorów, pojawiła się myśl, że mogę poświęcić się pracy trenera w stu procentach.
Kibice pamiętają trenera przede wszystkim ze zdobycia dwóch srebrnych medali z juniorami starszymi. To były przełomowe momenty w karierze trenerskiej?
– Wtedy nie patrzyłem na to przez pryzmat budowania swojego nazwiska. Ale z pewnością przestałem być osobą anonimową, co pomogło w dostaniu się na kurs UEFA Pro. Gdybyśmy razem czegoś nie osiągnęli, byłoby trudniej. A nie mają odpowiednich uprawnień, nie mógłbym dzisiaj myśleć o prowadzeniu zespołu w I lidze. To były też bardzo ważne momenty pod kątem mentalnym i emocjonalnym. Pamiętam wyjazdowe starcie z Jagiellonią, którego bardzo się obawiałem. Rywal był bardzo dobry, wynik u siebie nie do końca korzystny, a na dodatek kibice mocno się mobilizowali. W całej tej otoczce poczułem jednak… bardzo pozytywne emocje, których nie potrafię opisać. Myślałem, że ze strachu schowam się na ławce, a było całkowicie odwrotnie. Wtedy zrozumiałem, że chcę tego doświadczać na co dzień. A potem były finał z Legią na własnym boisku, pełne trybuny, Sebastian Kowalczyk całujący herb. Nikt mi tego nie zabierze.
To najlepsze wspomnienia, które zabiera trener ze Szczecina?
– Pod względem emocjonalnym na pewno. To były nagrody za cały sezon, wisienki na torcie. Ale mnie najbardziej cieszyły nie konkretne wyniki, tylko codzienne relacje z chłopakami i budowanie ich. To jest coś, co mnie napędza do pracy. Obejmując zespół w pewien sposób spisuję z nimi kontrakt – jeśli oni dzięki mnie staną się lepsi, to ja dzięki nim również.
Kilku zawodników, z którymi trener pracował, gra dzisiaj na najwyższym poziomie. Jest duma, że udało się dołożyć cegiełkę do ich piłkarskiego rozwoju?
– W większości przypadków po prostu udało się ich nie zepsuć. Przykład Sebastiana Kowalczyka, z którym zdobywaliśmy srebrny medal mistrzostw Polski juniorów, a dziś zakłada opaskę kapitańską w meczach I zespołu. To zawsze był wyjątkowy chłopak – pod kątem umiejętności piłkarskich, ale też mentalu. Jestem o niego spokojny, bo jest predysponowany do bycia klasowym zawodnikiem i liderem w szatni. Cieszy mnie również droga, jaką przeszedł Michał Graczyk, bo on niejako spina klamrą moją pracę trenerską w Pogoni. Gdy zaczynałem, wchodził pod dywan na stojąco <śmiech>. A dzisiaj jest dorosłym facetem i w meczu rezerw z Bałtykiem Gdynia zakłada opaskę kapitańską.
W sobotę został trener pożegnany przez kibiców i szefostwo klubu, wczoraj przez swoich zawodników. Łezka zakręciła się w oku?
– Dla mnie to bardzo szczególny moment. Jestem wzruszony i czuję się doceniony. Traktuję to jako nagrodę, za bycie sobą. Podmiotowe traktowanie ludzi, szacunek – to jest moja filozofia. Dostałem również mnóstwo pozytywnych sygnałów od byłych zawodników czy kolegów trenerów. Bardzo za to dziękuję. Wkładam te wszystkie dobre głosy do przysłowiowej walizki i zabieram ze sobą do Suwałk.
Do poukładania będzie miał trener nie tylko nowy zespół, ale również kwestie rodzinne. To trudniejsze zadanie?
– Nie ukrywam, że jeszcze nie wyjechałem, a już tęsknię. Na tę chwilę jadę sam. Prezes Wigier zrobił wszystko, aby moja rodzina dobrze czuła się w Suwałkach, ale na razie – z uwagi na pewne względy – nie chcemy podejmować tego kroku. Co tu dużo mówić – rodzina na pewno ucierpi. Żona będzie miała trudne zadanie opiekowania się dwójką kochanych, ale jednak wymagających uwagi chłopców. Oni z pewnością też będą tęsknić, tak jak ja. Ale z drugiej strony – do końca rundy jesiennej zostały niecałe dwa miesiące. Przez ten czas na pewno przyjadę do Szczecina 2-3 razy. Możliwe, że rodzina też do mnie przyjedzie. Cały grudzień na pewno będę w domu, a później… zobaczymy. Na pewno nie wyobrażam sobie, że do końca sezonu będę mieszkał w Suwałkach bez rodziny.
Zakłada trener, że w pewnym momencie na stałe wróci do Szczecina?
– Tak, Szczecin to moje miejsce na ziemi. Kocham to miasto, dobrze się tutaj czuję, widzę wiele jego atutów i jestem jego wiernym ambasadorem. Życie na walizkach i zmiana miejsca zamieszkania co pół roku? To nie dla mnie. Nie wyobrażam sobie, żeby w pewnym momencie nie zatoczyć koła i nie wrócić do Szczecina.